Jest 20 stycznia. Późno jak na podsumowania. Blogerzy już dawno powystawiali posty, nowe plany weszły w ruch a księgowi domknęli rok poprzedni. Zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę aż takie piętno wywołały na mnie wydarzenia z roku 2017 czy po prostu mam uderzenie hormonów.
I pewnie tak – hormony urządzają sobie sobotnią łupaninę w moim organizmie, ale mimo to serce po cichu przyznaje – Angelina to był trudny rok.
To był bardzo trudny rok.
(zastanawiam się czy dam radę napisać ten post)
Wiecie, ja jestem wrażliwcem. Wrażliwcem co to naiwnie wierzy w ludzi, zamieszkuje w swojej bańce mydlanej z wyraźnym zakazem wstępu dla zła. Wrażliwcem co to beztrosko biega z mocno przymocowanymi do siebie różowymi okularami i cieszy się z wszelkich drobiazgów. Wygłupialskim, pełnym pozytywnej energii wrażliwcem, któremu z reguły się chce. Chce się wyjść, chce się gdzieś pojechać, chce się rzecz jasna zjeść (bo żreć to ja wiadomo że lubię, zwłaszcza taką pizzunię na którą to w tym momencie mam ochotę) i ogólnie. Jakoś tak żyć się chce. Mnie się zawsze chciało. Zawsze wierzyłam.
I tak to sobie tłumaczę, że na każdego przychodzi pora. Pora zimnego kubła na łeb. Dostajesz po dupie, z czymś sobie nie radzisz, gdzieś tam ktoś Cię przy okazji oszuka, skoro już gdzieś tam sobie nie radzisz, Ty myślisz ok – dam radę. Przez jakiś czas dajesz, próbujesz, walczysz. Nie przyznajesz się nikomu jak jest, bo co się masz przyznawać, byłoby to za bardzo oficjalne że Ty, właśnie Ty i właśnie Ciebie dotyka nieszczęście. Poza tym w dzisiejszym świecie wystarczy nałożyć dobry filtr na zdjęcie i naprawdę nic nie widać.
A Ty giniesz między wierszami.
I okej, jeszcze pół biedy gdy wierzysz że to się skończy, gdy wiesz że po burzy jest słońce, gdy się wywalisz, pobeczysz, ale wstaniesz i się otrzepiesz.
Mi w pewnym momencie, w tym roku 2017 się odechciało. Pierwszy raz w życiu miałam takie uczucie – brak iskry życiowej. Jak na wrażliwca przystało, bardzo to przeżyłam. Traciłam coś i nie mogłam tego odzyskać. No nie było to najfaniejsze uczucie. Ktoś tu powie że depresja poporodowa – a skąd. Ja i Marcin dawaliśmy sobie świetnie radę, oczywiście bywały gorsze dni, ale współpraca u nas była na najwyższych obrotach.
Mnie zmiażdżyła samotność. Samotność, wyobcowanie. Nie odnalazłam się w tej Szkocji i tkwiłam w tym miejscu, tkwiłam po prostu za długo, wierząc w bajki że tu jest lepiej. Wierząc że tak prawdopodobnie będzie dla nas, dla rodziny, dla Aleksa – lepiej (co rzecz jasna jest gówno prawdą). Jeszcze wiecie, gdyby mnie tam coś trzymało – nie wiem, kredyt, spłata jakichś długów, praca. Nie, ale nawet jeśli, to teraz z tego miejsca, siedząc i pisząc tego posta – w piździec bym sprzedała dom, jakbym go miała i zawinęła kitę. Wiecie, zadaje sobie pytanie – po co, po kij marnować życie na siedzenie w miejscu w którym jest się w diabli nieszczęśliwym (mówiąc ogólnie, u mnie akurat padło na UK). Wiadomo że nie można się łatwo poddawać, bo nie o to tu chodzi. Tylko kurde jak serce Ci krzyczy, to warto czasem ten wyROZUMiały rozum walnąć patelnią i dać sercu dojść do głosu.
Ja długo z tym zwlekałam i przeciągałam strunę, a pasmo niepowodzeń i potyczek rosło. Nie wiele się układało po mojej myśli, a nawet jeśli – ja już tego nie dostrzegałam. Wszystko wokół traciło barwy. Traciło zapach, traciło sens. Ciągle jednak, ledwo bo ledwo, ale wierzyłam, że może uda mi się zmienić jeszcze ten bieg wydarzeń i wywalczyć tak zwany happy ending. Dałam sobie tę ostatnią szansę, do końca roku, bo dłużej miałam wrażenie że już nie wytrzymam.
Zatem, przejdźmy do drugiej części podsumowania.
Zbijam sobie pionę za to, że go posłucham, serca. Że wstałam. Że faktycznie zawinęłam kitę z miejsca, w którym byłam chodzącym nieszczęściem i stawałam się zgorzkniałym człowiekiem. Zbijam sobie pionę za to, że przetrwałam te początki macierzyństwa, że wstawałam, że siedziałam z tą pompką i walczyłam z laktacją. Że się starałam być dobrą matką, mimo tego jak bardzo czułam się przegrana. Zbijam pionę Marcinowi i wysyłam turbo całusa za to, że poprawia męskie statystyki będąc po prostu niesamowitym facetem, kumplem i ojcem.
Piona z nutą wdzięczności leci do lekarzy (albo losu), którzy utrzymali mnie i Aleksa przy życiu, gdy miałam sepsę. (zawsze mi się śmiać chce gdy coś o tym napomknę, bo jest to dla mnie taką abstrakcja że nadal w to nie wierzę; w końcu człowiek najgorszego się nie spodziewa – na przykład spontanicznej śmierci).
(tak czytam tego posta, już aktualnie opublikowanego, by sprawdzić czy nie ma jakichś literówek i dochodzę do wniosku że u mnie to… bez kitu wszystko chyba jest na spontanie)
I piona, w tę malusią rączkę, leci do mojego syna, źródła mojej inspiracji i motywacji do działania. Wbrew pozorom, dziecko jest niezłym motorem napędowym. Bywa przy tym duże spalanie, czasem mam ochotę wcisnąć hamulec ale… to gdzie możemy razem zajechać jest magią.
Piona wiadomo, musi lecieć do #instamateczek bo fajne babki tam są. Doradzają, wspierają, trzymają kciuki i też w jakimś stopniu, pomogły mi wejść w to macierzyństwo.
Piąteczke przybijam też sobie za czas jaki włożyłam w swój rozwój. Serce włożonego w tego bloga i nagrywanie króciutkich filmików na Instastory, które naprawdę w momencie załamki poprawiały mi nastrój (i nie tylko mi, co było jednym z przyjemniejszych uczuć).
Nie nagrałam jeszcze bekowego filmu na jutuba, ale jest to (zaspojleruję) jeden z moich celi (marzeń, zachcianek, zajawek – coś w ten deseń) na ten rok. Jak mi to wyjdzie to zobaczymy.
I między innymi, pionę też zbijam za to, że się przełamałam. Stopniowo bo stopniowo, czasu mi to zajęło, bo jednak ja z homo sapiensów wrażliwców, ale dałam radę i przestałam się wstydzić robić tego co lubię (swoją drogą polecam robić to co Wam sprawia frajdę). Przestałam się wstydzić tego co mi tam w duszy gra.
No i przede wszystkim taką najmocniejszą pionę – co to dłonie będą naparzać – soczyste High Five zbijam sobie (nam) za to, że wywalczyłam(liśmy) dobre zakończenie. Że stanęłam razem z Marcinem, tego 31 grudnia tego wykreconego roku 2017 na balkonie w wynajmowanej chacie, w miejscu które lubię, wśród zapachów za którymi tęskniłam i ludźmi, których uwielbiam. Że staliśmy we dwoje, pełni zapału, CHĘCI, chęci do działania, chęci do pracy, do życia kurde – staliśmy i życzyliśmy sobie szczęścia.
I szczerze w nie wierzyliśmy. Wierzymy.
Za to właśnie przybijam sobie, ja już nie wiem, po prostu, masakra. Osobiście wzruszam się jak to piszę, bo wierzcie mi – bywały dni, dzień, godzina, minuta – w której moja wybujała wyobraźnia podupadała i nie byłam sobie w stanie wyobrazić że będzie dobrze.
Tym czasem czuję, że wracam, wracam na nowo do życia.
I nie wiem, mój drogi czytelniku, na jakim etapie w życiu jesteś – czy właśnie dostałeś kopa i czujesz że wszystek ch_j, czy masz chwile zwątpienia, coś Cię gryzie – nie wiem, ale cieszę się, że ze szczerego serca mogę Ci napisać, że ta nadzieja jest. Obojętnie jak bardzo straciliśmy wiarę, ona po cichaczu, może gdzieś za śledzioną się ukrywa. Być może leży gdzieś nawalona (bo też tak się zdarza) albo straciła puls i potrzebuje resuscytacji.
Trzeba zawalczyć o ten oddech, o te tchnienie. Udzielić sobie tej pierwszej pomocy lub zawołać o pomoc. Potem naprawdę ruszy.
Czasem Zmiana to jest coś, czego się naprawdę boimy ale i naprawdę potrzebujemy.
Najtrudniejszy pierwszy krok zanim innych zrobisz sto
Najtrudniejszy pierwszy gest, przy drugim już łatwiej już
tekst: Wiktoria Leliwa
wykonanie: Anna Jantar
dotyczy: życia
W roku 2017 nauczyłam się
Jak bardzo istotny jest szacunek do samego siebie. Do swoich uczuć, do zdrowia które mamy, do ludzi którzy są w naszym życiu istotni. Nauczyłam się, że nie można ślepo wierzyć w każdego człowieka, bo niestety ludzie są różni (no dobra, nadal mi to ciężko przychodzi, ale faktem jest – że ludzie są różni).
W 2017 r. powolutku zaczęłam rozumieć, czego tak naprawdę pragnę w życiu, Ja jako Angelina – i jest to coś przełomowego, bo zwykle uciszałam ten cichutki głos, któremu brakowało siły przebicia w całym gąszczu „powinnaś zrobić to i to”.
I stale uczę się tego, że jeżeli czegoś tak naprawdę, tak bez kitu mocno pragniesz i niesamowicie Ci zależy, to to dostaniesz. Tylko to naprawdę trzeba w to wierzyć, trzeba tego chcieć i nie z tego względu by zaimponować mamie czy ciotce lub zabłysnąć przed koleżanką z bloku naprzeciwko, bo to jest (przynajmniej według mnie) fikcyjne spełnienie często nie swoich marzeń.
No i najważniejsze, w tym grudniu jak już wróciłam do domu, jak te moje życie zaczęło być NORMALNE, bo tak to nazwę – normalnym życiem, w którym raz dzień jest lepszy a raz autobus mi spieprzy, w tym normalnym życiu pozbawionym jednak poczucia wyobcowania, samotności i przeszywającego smutku, jak już siedzę W DOMU zwanym Polską, w tym już styczniu, bo dopiero teraz zabrałam się za ten wpis, który podsumowuje lekcje życia jaką dostałam, wiem i nastawiłam się na jedno w tym 2018 roku – na ciężką pracę.
Ciężką pracę, którą mam nadzieje przyniesie owoce. Soczyste owoce o których marzę. Na nauce organizacji czasu, na tym jak go wykorzystywać. Na poszukiwaniu i wdrażaniu balansu, bo to jest istotne. Ten balans w życiu. Czasami mi się wydawało, że się nie da, że nie ogarnę, ale w 2018 jestem zdeterminowaną wersją siebie. Limit mazgajstwa został wyczerpany w poprzednim roku.
W 2018 roku chcę korzystać z życia, korzystać z niego dobrze, korzystać z niego na maxa i mam nadzieję, że wrócę do tego wpisu i spojrzę na siebie z dumą – dałaś radę dziewczyno.
Na ten rok i Wam życzę tego, byście dali radę. Byście nie bali się zmian, nawet tych drastycznych.
Piona i do przodu (ten krok i całe kilometry).
piona
piąteczka!