Czy dieta ma wpływ na płodność? Przyznam, że wcześniej się nad nie zastanawiałam. Jednak gdy zaczęłam badać prawdopodobieństwo zajścia w ciążę i pobuzowałam nieco w internetach okazało się, że to co jemy również może zwiększyć bądź zmniejszyć szanse na poczęcie. Zatem co Angelina jadła że… „wpadła” 😉
Nie przepadam za biologią, a dietetyk ze mnie żaden. Ani z wykształcenia ani z zamiłowania do hasztagów na instagramie. O „fit” wiem tyle, ile czasem przeczytam na innych blogach lub co podpowie mi mama. Na jedzeniowy światopogląd wpływ również miała Pani Kasia Bosacka, która w swoim programie „Wiem co jem” uświadamia na co zwracać uwagę przy wyborze produktów. Słuchając jej wypowiedzi (w czasie gdy powinnam się uczyć do egzaminów na studiach) poobrażałam się na przetworzone produkty, syrop glukozowo-fruktozowy i innych terrorystów.
Mimo że na wyspach gąbkę łatwo pomylić z chlebem, na ulicach unosi się odór „Fish&Chips”, a zamiast rzek płynie tłuszcz to wraz z Marcinem (który będąc ze mną w związku nabrał nawyku zwracania uwagi na etykietkę oraz skład) staraliśmy się szukać dobrych produktów.
Co jedliśmy?
Przede wszystkim łosoś. Przeważnie jak wjeżdżał (właściwie wpływał) łosoś, to i szpinak. Całkiem niezłe połączenie. Trochę czosnku, piekarnik (młodzi, pojęcia o rachunkach za bardzo nie mają to i bawią się z piekarnikiem) i rybka gotowa. Do tego albo makaron (pełnoziarnisty lub ten wybrakowany, zależy od nastroju) albo ziemniaczki, sosik z jogurtu naturalnego z koperkiem i pyszna kolacyjka gotowa.
Awokado również było naszym częstym gościem w kuchni. Czy to na kanapkę (ja uwielbiam chleb razowy, orkiszowy lub na zakwasie) z serkiem śmietanowym, pociapkanym awokado z dodatkiem soli. Do tego np. jajeczko na miękko i jestem w niebie.
Marcin poleca tatar z łososia i awokado (fajny przepis znajdziecie u pewnego gościa na jutubach).
Bawiliśmy (i nadal się bawimy, jak grafik w pracy pozwoli) we wspólne śniadania, czyli kolorowe kanapeczki – sałata, pomidorek, jajka, ogórki, ser żółty, rzodkiewka i co tam jeszcze wrzucisz. Serki wiejskie również nie były nam obce. A jak tego czasu było mniej, to mleko z musli + dosypywałam pestki dynii i inne nasionka, które kupiłam w paczuszce gdzieś tam (nie będę się bawić w product placement).
Jak kurczak to na oliwie lub również w piekarniku. Z brokułem, jak sos na to jogurcie naturalnym.
Jak spałam lub zjadłam coś sama, to Macieja robił sobie steki z wołowiny. Pomyślicie, o kuwa panicz wołowinkę wcina, ale no tutaj aż tak drogie stejki nie są. Poza tym ja wychodzę z założenia, że lepiej postarać się kupić mniej, a lepiej. Raz na jakiś czas nikomu nie zaszkodzi wydać resztki, które kitrają się w portfelu, na coś porządnego.
My osobiście nie układaliśmy diety pod zapłodnienie. Właściwie w ogóle nie układaliśmy żadnej diety. Może jestem zbyt roztrzepana, może też brakuje mi trochę samodyscypliny (to z pewnością…), a może bywam nie usłuchana (fakt, czasem mi się niedosłyszy albo nie chce mi się usłyszeć). Sumą sumarum ogólnie nam zależało aby dobrze się odżywiać. Wiecie, nie podjadać, nie faszerować się jakimiś czipsami, ograniczyć toksyczny związek z makiem i innymi fast-foodami.
Oczywiście że nie było tak, jak różdżką odjął: „od jutra nie jem złych produktów i będę walczyć o pokój na świecie!” 🙂 Myślę że gdzieś trzeba starać się znaleźć swój wewnętrzny balans. Moją i Marcina motywacją była dobra forma. Stąd jeszcze bardziej zależało nam, aby jeść zdrowo (i smacznie, bo jakby nie było smacznie to odsalutowałabym bardzo szybko).
Mnie kosztowało to wojnę ze słodyczami i tym cwanym cukrem, cholernym uzależniaczem, który dumnie plasuje się na szczycie składu moich ulubionych przekąsek. Z dnia na dzień nie dało rady, więc starałam się jeść coraz więcej owoców, aż odechciało mi się croissantów z nutellą.
Jaka jest moja rada? Znaleźć kogoś z kim można wspólnie starać się jeść lepiej i o siebie dbać. Chodzić razem na siłownię, zajęcia, razem pobiegać czy wyjść na rolki. Dzielić się przepisami, szykować sobie nawzajem drugie śniadanie, jak partner to rozważyć wspólne gotowanie czy po prostu mieć kogoś z kim będzie się mogło o tym pogadać, ponarzekać czy pochwalić. I nie chodzi mi tu o chorą rywalizację tylko wsparcie.
Ja jestem tą szczęściarą, że mam tego swojego Macieję (to pseudonim mojego samca alfy), z którym razem dzielimy pasję, szamkę i hajs za zakupy. Co dwie głowy to nie jedna. A potem nawet trzy. 🙂
A czy mówiłam że uwielbiamy jeść na mieście? Nie? To teraz wam mówię (*piszę). Otóż dla odskoczni raz na jakiś czas (średnio raz na tydzień) wybieraliśmy sobie jakąś restauracyjkę z dobrym jedzeniem lub sami gotowaliśmy coś bardziej tłustego. I nie był to taki klasyczny cheat-day, czyli wciągaj wszystko jak odkurzacz, tylko przyjemne wyjście na papu. No tego to sobie nie odmówię!