o byciu w dupie, takiej mentalnej w sensie, piszę dziś. O słowach ważnych, uczuciach skrywanych i malutkich kroczkach ku słońcu. Hej ho, odzyskałam bloga.
Drogi Pamiętniku,
trochę mnie tu nie było, a co gorsza, bałam się że Cię straciłam. Tą moją wirtualną przestrzeń, w sensie. Jak wiesz, albo nie wiesz, bo nie jesteś jasnowidzem, na przełomie wiosny nad moją głową wisiały czarne chmury. Wisiały, wisiały, tak mi się sączyło na łeb, czasem na kark poleciała zimna kropla, czasem w oko dostałam i już całkiem zrezygnowana do życia (jak i do samej siebie) kompletnie zapomniałam, że należy opłacić stronę. Aż tu nagle pum, nie ma. Nie ma whysomom.com fizycznie, psychicznie i wirtualnie.
Z tego strachu wolałam w ogóle tu nie zaglądać, nawet po tym jak Marcin wszystko cudem odkręcił.
Jak wiadomo, ja nie umiem w back-upy. Jak już to w fuck-up’y, a fuck up to się pojawił i nie jeden.
Życiowy fuck up, depresja i wszystek _huj.
No i co Pan zrobisz, jak w życiu Ci się pierniczy. Pogrążasz się w tym żalu i goryczy, chowasz się pod kołdrą bez sensowności i czekasz na jakieś oświecenie. Czekasz, aż na horyzoncie pojawi się ta magiczna dłoń, która Cię pociągnie i zmyje z duszy ten smutek. Oj no ciężko, ciężkie czasy i no nie owijajmy w bawełnę, chujowy stan na maksa.
Ja byłam przerażona faktem, jak trudno było mi się z tego ocknąć, wydostać. Jakbym wpadła gdzieś do głębokiej studni (w której de facto sama się zamknęłam) i nie mogłam wyjść. Uleciała ze mnie radość życia, którą dosłownie czułam, czułam jakby ulatniała się ze mnie energia. #dementoryzasrane
Najgorszym momentem było moje odbicie lustrzane w oczach partnera. Tego że już nie wie co robić, że już zdobył się na wyżyny zrozumienia i wyrozumiałości, bycia przy mnie i bycia „za mnie”.
A ja ciągle oczekiwałam, że on, jakimś magicznym sposobem, może samą miłością, mnie ozdrowi. A to tak nie działa, on też był tym wszystkim zmęczony, on też jest człowiekiem.
Tu trzeba zaznaczyć, że jestem w nim mocno zakochana i wizja, że mogłabym stracić (no może nie stracić) ale znacząco nadszarpnąć tą miłość sprawił, że oficjalnie podjęłam decyzję. Ten pusty wzrok w moim kierunku był bodźcem do działania. Nie wspomnę już o dzieciach, na których nie chciałam aby odbijał się ten mój przeklęty stan.
Ja już nie chcę czegoś zmieniać, ja MUSZĘ.
Trochę dostawałam wścieklizny jak Marcin mówił mi o pracy nad sobą oraz że często gęsto jest to bardzo ciężka praca. Wkurzałam się, bo raz że miał rację to dwa, ja już miałam wrażenie że bardzo długo pracuję nad sobą, a efektów ni widu ni słychu.
żesz cholera jasna
Oczywiście kompletne poddanie się nie było super. A to, można rzec, zdarzyło mi się po raz pierwszy. Całkowicie zrezygnowałam z siebie, spuszczając w kiblu swoje plany i marzenia. Siebie samą.
No właściwie to było okropne.
Gdzieś jeszcze przy okazji usłyszałam, że być może czasem trzeba upaść na samo dno. Dostać po tym tyłku i samemu chcieć coś w tym życiu zmienić. Jakby nie patrzeć, sporo się zgadzało. Zasiedziałam się na dnie, dostałam spore baty (które, o zgrozo, sama sobie wymierzyłam) i już nie chciałam, a musiałam coś zmienić.
Już sama ta myśl, jakoś tak, wiecie, uwolniła mnie. „Może faktycznie, zaczną kompletnie od nowa” pomyślałam. I rzeczywiście zaczęłam od zwykłych banałów: dziennie parę łyków wody więcej. Uczesałam się. Zadzwoniłam do koleżanki. Cieszyłam się z tych moich maluteńkich kroczków oraz tego, jak się czuję pod koniec dnia.
Nie jest tak, że od razu na pstryknięcie palcami było zajebiście, nie nie, ale to uczucie powracającej do mnie energii było tak niesamowite, że na samą myśl, na samo to wspomnienie jak tu piszę, to czuję jak moje oczy robią się gorące.
To naprawdę cudowne uczucie odzyskiwać siebie i tego życzę każdej zagubionej istotce. By dała sobie szanse.
słowa, które mocno mną poruszyły
Na koniec zostawię Was z cytatem, który naprawdę dużo dla mnie znaczył (i znaczy) w tym okresie „przemiany”:
„Gdy chcemy opanować nowe umiejętności, uważamy, że wszystko musimy wiedzieć od razu. (…) W ogóle nie dajemy sobie przyzwolenia na małe kroki. Sądzimy, że już, natychmiast musimy to wiedzieć. (…) Jeśli nam się nie uda, nazywamy siebie debilkami i jesteśmy przekonane o swojej beznadziejności. (…) Koncentrujemy się przede wszystkim na błędach, zamiast na pozytywnych aspektach.
Wyobraź sobie, że nagle swoje dziecko, które uczy się nowej umiejętności, zaczynasz traktować tak, jak traktujesz siebie. Przecież nie ma szans, żeby ono czuło się zachęcane, szczęśliwe, kochane i zmotywowane do działania! Czemu więc same sobie to robimy?! (…) Czy chciałabyś, żeby ktoś tak zwracał się do Twojego dziecka? Tak je nazywał?
Czemu więc uważasz, że Ty zasługujesz na takie traktowanie? Czemu sama siebie tak traktujesz?”
fragment książki Oli Budzyńskiej „Dzieci i czas”, która aktualnie jest moim życiowym przewodnikiem i naprawdę uwielbiam tę książkę, jak i samą autorkę. Z całego serducha polecam, nie tylko mamom. 🙂
***
PS. Po raz pierwszy w życiu na swojego bloga wstawiłam link afiliacyjny. W sensie, że jak komuś podpasuje ta książka, to ja otrzymam jakiś procencik ze sprzedaży. Do tego programu dołączyłam dobrowolnie i z czystym sumieniem, bo książka, jak już wspomniałam – jest zajebista.
(znajdziecie ją w sklepie PSC w dziale książki)
do napisania,
Angie
Bardzo fajny cytat. Co ciekawe uczymy czegoś dzieci tłumaczymy im żeby się nie denerwowały, że wszystko krok po kroku, a potem sami nie potrafimy siebie w taki sposób „coachingować”