zdjęcie po porodzie

Najbardziej nieprzygotowana mama czyli poród miesiąc szybciej

„Zgłaszam nieprzygotowanie” to miałam ochotę krzyknąć w pewnym momencie. W życiu jednak nie zawsze wszystko da się przewidzieć i nie zawsze da się od czegoś uciec. Jestem spontaniczna, ale 4 marca wyjątkowo mnie zaskoczono. Porodem miesiąc wcześniej.

Piątek 3 marca i wyprawka, której nie zrobiłam

Wyprawka to coś, co w jakimś stopniu mnie stresowało. Oficjalne przygotowanie do szpitala, dużo rzeczy, z którymi nigdy wcześniej nie miałam styczności, myśl o połogu – okresie poporodowym. Chyba nie chciałam psuć swojej ciężarowej bańki mydlanej i nawet pasował mi falujący brzuszek. Jednak gdy na liczniku pyknął tydzień 34, a zaraz 35 czas było wziąć się w garść. Brak spakowanych manatków zaczynał mnie stresować. Zaczęłam więc (brawo ja) przeglądać internety w poszukiwaniu informacji, robić rozeznanie wśród znajomych, no i podpatrywać co tam matki na instagramie. Zakupiłam parę drobiazgów, dogadałam się z bliską osobą, że wezmę od niej parę rzeczy i w końcu sporządziłam listę. Halo matka, dobiega 36 tydzień a Ty w czarnej D się grzejesz.

Piątek był moim dniem wolnym. O 11 zaplanowana wizyta z położną, wszystko bez żadnych komplikacji. Tego dnia miałam posprzątać mieszkanie, spakować torby do szpitala dla mnie i dla dziecka oraz torbę na wyjazd. Otóż w poniedziałek 6 marca zaczynał mi się macierzyński , a Marcinowi szkolenie menadżerskie, które miało się odbyć w Manchesterze. Firma umożliwiła nam wyjazd razem, ze względu na okoliczności, czyli zbliżający się poród (4 kwietnia). A no tak, nie wspomniałam o wyjeździe? Bo wyszedł dość spontanicznie, aczkolwiek pomysł bardzo mi się podobał. Najwyżej urodzę po drodze, pomyślałam. Wyjechać mieliśmy w niedzielę.

Niestety nie zrobiłam nic. Po powrocie do domu odczułam zmęczenie (myślałam że wywołane pobraniem krwi), jednak po kilku godzinach snu zaczęłam czuć ból mięśni oraz rosnącą gorączkę, która do wieczora dobiła do 38 stopni. Dreszcze, siódme poty, ucisk na klatce piersiowej, grypa jak nic, myślałam. Sami wiecie jak to czasem jest pozdychać. Marcin wraz ze mną nie spał całą noc, robiąc mi herbaty, syropu z cebuli i ubierając, okrywając i przerzucając z boku na bok, w poszukiwaniu pozycji, która umożliwi mi jakikolwiek sen.

Sobota 4 marca i poród, którego się nie spodziewałam

O 6 rano temperatura przebiła 38 stopni. Wiedziałam już, że na ostatnią zmianę w pracy przed urlopem macierzyńskim nie dojdę. Gdy o 8 gorączka osiągnęła 39.1 stwierdziliśmy, że dzwonimy na numer alarmowy szpitala. Żadne placówki z lekarzem ogólnym nie są otwarte (przynajmniej w Szkocji) w weekendy. Zadano mi kilkanaście pytań i poproszono bym wzięła dokumenty i przyjechała.

Tempo miałam jak u ślimaka, takiego któremu zdeptano domek. Wyjście z auta dawno nie było aż tak trudne. Na szczęście w szpitalu na oddziale „matkowym” pustki i przyjęto mnie od razu. Na pierwszy ogień pobranie krwi, próbka moczu i mierzenie ciśnienia. Wraz z dzidzią (miałam takie coś śmieszne przypięte do brzuszka) byliśmy pod stałym monitoringiem. Dawno się tak nie męczyłam leżąc. W głowie miałam – niech mnie już postawią na nogi. Podali mi paracetamol (klasycznie), który po 5 minutach zwymiotowałam.
Zaczęła się parada lekarzy. Kolejno przychodzili mnie przebadać i przeprowadzać wywiad, a mną telepało. Okazało się, że mam prawdopodobnie jakąś infekcję i podano mi silniejsze antybiotyki. Zostawaliśmy na chwilę sami z Marcinem, po czym przychodziła inna pani. Poinformowano nas że przeniosą mnie na inne piętro.

W jednym z wpisów, apropo różnic w służbie zdrowia między Polską a UK, wspomniałam o mojej śmiesznej fanaberii. Otóż jednym z powodów dla których poniekąd wybrałam tutejszych lekarzy jest… język. Brzmi to dość irracjonalnie, gdyż z początku bałam się o to, że nie zrozumiem o co chodzi w tak ważnej kwestii, jaką jest zdrowie. Ale! U boku mam Marcina, który za granicą jest już 8 lat, mam dostęp do tłumaczy a poza tym Panie wyjaśniają w jak najbardziej przejrzysty i zrozumiały sposób, poświęcając tę chwilę, abym ogarnęła co jest 5. Poza tym język angielski w niektórych momentach jest mniej inwazyjny niż polski (bez urazy, bo lubię nasz ojczysty język). Oj chodzi o to, że brzmi mniej twardo, groźnie, jest życzliwszy. Do czego zmierzam?

Intensywna terapia

Mianowicie nie dotarło do mnie, że właśnie jadę na intensywną terapię. Dla mnie to był po prostu inny level, z kolejnymi lekarzami, kolejnymi welflonami i silniejszą dawką antybiotyków. Pobrano mi wymazy, zrobiono usg serca i obserwowano ciśnienie krwi, które wynosiło 77/50 (norma 120/60). Tętno wysokie, żelazo niesamowicie niskie i trudności w oddychaniu. Lekarze próbowali odnaleźć przyczynę złego stanu i postawić mnie na nogi. Gorączka zaczęła spadać, a personel (naprawdę miły, wbrew różnym opiniom posianych w internecie) przyniósł mi gorącą herbatę i tosty. Niepewnie zapytaliśmy się, kiedy mnie wypuszczą i usłyszeliśmy, że zostanę na noc. No nic, pomyślałam, wszystko spakuję jutro. W końcu to nie pierwszy raz kiedy robię coś na łeb na szyję i w sumie… nawet jestem wyćwiczona w tego typu sytuacjach.

Widziałam jak Marcin wszystko bacznie obserwuje. Próbował rozgryźć wymieniających się lekarzy, którzy na bieżąco uzupełniali kartę przebiegu sytuacji, a ona… niefortunnie zaczęła wymykać się spod kontroli.

Bicie serduszka brzdąca ukrytego w moim zainfekowanym ciele zaczęło gwałtownie spadać. W 3 sekundy zebrała się wokół mnie cała gwardia położnych i doktorów, którzy zaciekle ze sobą dyskutowali, wymieniali opinie i wpatrzeni byli w cyferki. Założyli mi maskę tlenową i dostałam silnych dreszczy (z powodu zmieniającej się temperatury ciała), nie mogłam się uspokoić. Jedna z pań wyglądająca na grubą rybę wśród położnych stanęła nade mną i zaczęła mi tłumaczyć co się dzieje. Ja tymczasem czułam bijący gorąc z moich oczu i uszu, nie do końca rozumiejąc co się dzieje. Że niby mają mnie uśpić. Że gdzieś przenieść? Że co? Na koniec jej wywodu odpowiedziałam, czy może Pani powtórzyć. Marcin również wyglądał na nieco zmieszanego.

Tętno powróciło do normy. Akcja odwołana. Ja nadal się trzęsłam. „O co chodziło?” A Marcin odparł, że chcieli mnie zabrać na porodówkę, po czym widząc moją minę odparł że to żart. Nie, nie był to żart.

Kolejny welflon, kolejne pobranie krwi, po sekundzie znowu pielęgniarka ze strzykawką zbliżająca się do mojego uda. Pękłam. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Byłam obolała, pokłuta, zdezorientowana. Zaczęłam już płakać. Całym moim oparciem był mój chłopak, powtarzający mi że jestem dzielna, że zaraz będzie lepiej, że dbają o to.

Serce dziecka znowu gwałtownie zwolniło bieg. W chwilę pojawili się lekarze, asystenci królowa położnych. Jeszcze raz rzuciła okiem na nasze wyniki i ogłosiła werdykt. Zaleca poród.

Zamarłam.

Przecież ja nie mam nic, przecież ja właśnie miałam się spakować, przecież większość rzeczy, chemii, wózek… wszystko dopiero idzie pocztą. Łóżeczko niezłożone, ja rozłożona. Miałam być w pracy, miałam wrócić i posprzątać. Psychicznie szykowałam się do porodu naturalnego. Dzień wcześniej dyskutowałam o planowanym przebiegu – własna playlista, obecność partnera, poród w wodzie, w wannie. Poród do którego miał być miesiąc, ma odbyć się teraz.

Nie tego się spodziewałam przyjeżdżając o 9 rano. Nie spodziewałam się że o 13 usłyszę takie coś. Prosiłam o chociaż 5 minut zastanowienia, mogłam w końcu odmówić, aczkolwiek wyraźnie zalecali mi poród. Patrzyłam na Marcina i szukałam odpowiedzi. Mówiłam lekarzom, że ja nic nie mam, że ja dosłownie ten weekend miałam poświęcić na ostateczne przygotowania.

Panie doktor były naprawdę wyrozumiałe, domyślały się co przeżywam w tym momencie, powiedziały że szpital wszystko zapewnia, że wyprawka w tym momencie nie jest najważniejsza. Na pierwszym miejscu było zdrowie moje i dziecka.

Marcin powiedział, że dam radę, że jest tutaj, że jeżeli tak mówią, jeżeli wynikło takie zagrożenie to musimy. Pod nos podsunęli mi kartkę do podpisania i uwierzcie, był to najtrudniejszy podpis do złożenia.

Zapytałam za ile zabiorą mnie na porodówkę. „Teraz” i zaczęli mnie wywozić, po drodze zdejmując biżuterię. Któraś z położnych zagadała Marcina i zniknął mi z pola widzenia. Okazało się że nie może być przy mnie, bo cesarka odbędzie się pod narkozą (nie mogli zrobić mi znieczulenia od pasa w dół, groziło to poważnymi powikłaniami). Brak najbliższej osoby przy mnie ostatecznie mnie dobił.

Ja już nie bałam się bólu, nie zdążyłam właściwie się nawet wystraszyć. To był moment w którym nie wiedziałam co myśleć i tylko obserwowałam krzątające się wokół mnie osoby. Panie położne bardzo mnie wspierały. „Obudzisz się już mamą”.

Zostałam mamą 4 marca w sobotę o godzinie 13.55 w szpitalu Princess Maternity w Glasgow

W momencie porodu miałam 40.1 stopni, a dzidzia w pierwszej minucie 1/10 w skali apgara, które ostatecznie podrosło do 8. Oboje przeszliśmy sepsę, a Marcin niezłą dawkę stresu czekając na nas na zewnątrz. Dzidzia wyjechała w inkubatorze, cała w rurkach, kabelkach, na podtrzymaniu. Jeden z gorszych widoków dla zestresowanego pod salą ojca. Ja na wpół przytomna, pierwsze o co zapytałam, to czy serio urodziłam. Zauważyłam też że na ręku został mni rzemyk z kamyczkiem, który otrzymałam którychś wakacji od Pana z Bielsko-Białej (miasto partnerskie mojej rodzinnej miejscowości Ustki). Miałam silne zapalenie krtani i straciłam wtedy głos. Dał mi ten drobiazg na szczęście. Cóż, może coś w tym było.


Tym czasem malucha nie dostałam na ręce. Nie usłyszałam jego pierwszego oddechu, płaczu. Zrozumiałam cierpienie matek, które urodziły wcześniaków. Bardzo się nastawiałam na tę pierwszą chwilę z dzieckiem, która ponoć wynagradza cały stres i ból. Gdzieś w trakcie ciąży bałam się że nie wybudzi mi się instynkt macierzyński i pokładałam nadzieję właśnie na tym momencie, który mi odebrano. Wprawdzie na jeden dzień i całą noc, ale dla matki jest to cała wieczność. I kolejna nieprzespana noc.

Czy byłam dzielna? Starałam się, choć nie było lekko. Czy byłam na to przygotowana? Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Czy miałam wsparcie? Największe jakie kobieta może dostać od mężczyzny. Czy się cieszę? Niesamowicie.

Daliśmy radę, wszyscy.


 Podsumowując

Nie miałam na celu zrazić jakąkolwiek przyszłą mamę. Wręcz przeciwnie. Jestem świadoma, jak ważna jest wyprawka, odpowiednie przygotowanie. Szczególnie do takiej życiowej lekcji, tylu niezapowiedzianych kartkówek z przewijania i zaliczeń na czas z przebierania małego dzidziusia. Psychicznie i fizycznie pracowałam nad sobą do samego końca. Jednak gdy coś pójdzie nie tak, gdy plany legną w gruzach, to banalne – ale po burzy naprawdę zawsze jest słońce. Nawet w tak deszczowym kraju jakim jest Wielka Brytania.

Nie bać się wsparcia, nie bać się pomocy, nie wstydzić się zapytać czy popłakać. To normalne, to emocje. A ciuszki, pieluszki i inne duperelki – to się ogarnie (szpital, partner, bliscy). Najlepszej firmy wózek, ciapki naprykane na ścianie czy handmade miś nie zastąpi zdrowego w rękach dziecka. Tym się należy kierować. Najcenniejsze co można ofiarować dziecku to po prostu miłość.

2 myśli na temat “Najbardziej nieprzygotowana mama czyli poród miesiąc szybciej

Dodaj komentarz