Życie to ciągłe zmiany. Zmiana miejsca zamieszkania, szkoły, opatrunku czy faceta. Z jednymi radzimy sobie lepiej, na wiele z nich nie jesteśmy gotowi, a innych wręcz nie możemy się doczekać. Młode pokolenie można rzec, jest nieco bardziej otwarte na zmiany – chociaż nie oszukujmy się, każdego z nas dopada czasem strach. Ja. Ja jako ja trochę tych zmian przegryzłam, ale tej jednej się nie spodziewałam. A przynajmniej nie tak szybko.
W poprzednim poście celowo poruszyłam tematykę przeprowadzki do Glasgow. Wprowadzając Was delikatnie w mój mały świat, mija rok odkąd tu jestem, ponad 4 miesiące odkąd jestem w ciąży oraz około 2 miesiące odkąd jestem w stanie powiedzieć, że jestem w ciąży. I nie, nie jestem załamana z tego powodu (tak gwoli ścisłości).
„Nie wiem jak Ci to powiedzieć…” „Kochanie! Mam dla Ciebie wiadomość!” czyli przykładowe zdania zmieniające życie partnera.
Jak to było ze mną? „NIE POWIEM”
Okej, po kilku głębokich… wdechach powiem, że moja reakcja nie była normalna. Z pewnością nieco odbiegała od tych widzianych w filmach. Na test zdecydowałam się po 2 tygodniowej podróży po Europie. Początkowo byłam przekonana że to urojona ciąża, że jestem po prostu zmęczona podróżą, koncertami, spaniem po różnych hostelach i na stacjach w aucie. Wiecie, rozregulował mi się organizm i mózg chyba też.
Pierwszy test kupiłam w czeskiej aptece z czeską ulotką, coś połamałam, źle nasikałam i gówno się dowiedziałam, za przeproszeniem. Wracając na szkockie rewiry zaczęłam badać grunt czyli co na to Tato. Marcin zaskoczył mnie swoim ciepłym podejściem, wsparciem i gotowością. Nawet zaczęłam się cieszyć. Nawet zachciałam być w ciąży.
A uwierzcie, nie należę do typu kobiet które zachwycają się dziećmi. Są. I fajnie, gratuluję. Ale ja pójdę dalej i nie, nie chce brać na rączki.
Świeżo gdy pojawiliśmy się na East End’zie w Glasgow, pobiegłam do Tesco i kupiłam dwa testy. Jeden co pokazuje plus/minus, a drugi dla tych niekumatych lub tych którym trzeba pokazać czarno na białym- z napisem pregnant czy nie pregnant (w ciąży czy nie, być albo nie być). Tym razem zainwestowałam w droższe sprzęty i z bardziej przejrzystą ulotką.
Wchodzimy do toalety. Parę głębokich… wdechów. „A co jak będę?” „Hm… nawet szkoda jak nie będę” kilka rozterek, przemyśleń egzystencjalnych i siusiamy. Na ulotce napisane było, że po około 3 minutach powinno być wiadomo. Mówią że czas staje w miejscu, ale taki *uj. Ledwo zrobiłam swoje a już zaczęła pojawiać się pionowa kreska. Dajcie żyć! Przysięgam, wyglądałam jak przerażona surykatka na dwóch nogach. Szybko położyłam test na podłodze, tak by nie było widać wyniku i uciekłam z toalety. Zgubiłam się.
„- I jak?”
„- Nie wiem, nie powiem, nie wiem. 3 minuty”
Trochę zapasów, trochę nie powiem, „no plus, no… no plus, i co? i co? i co teraz?” Trochę działałam jak taka zacięta płyta. Uciekłam do pokoju i wkleiłam się róg łóżka. Chowając twarz niemal w dywanie.
Się cieszyłam, płakałam, byłam wystraszona, uśmiechałam się. A on? Ucieszony, dumny i kochający. „Damy radę!”
Robiąc drugi test i widząc napis pregnant byłam już szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa. Może tak właśnie miało być.
Zdążysz urodzić a ja wciąż nie będę mogła w to uwierzyć ! 😀 Tak jak w słowa na kartce kiedy wyjęłam ją ze skrzynki 😀