Nie spodziewałam się, że można mieć taki mętlik w głowie dopóki w moim ciele nie zabiły dwa serca i gdy to jedno serce miało za zadanie zaopiekować się drugim. Dzisiejszy więc post jest o powrocie do pracy, o jego zmorach i urokach i o moich sposobach radzenia sobie z nową sytuacją.
Mały Weltshmerz matki – czyli powrót do pracy
Do tego postu zbieram się, mówiąc Wam kompletnie szczerze – dwa miesiące! Miałam tak mieszane uczucia, że za każdym razem gdy zabierałam się do tworzena wpisu (ba! zdążyłam napisać parę wersji) to był on… nieco porozbijany.
Bo tak się właśnie czułam przez ostatnie 3 miesiące pracy – trochę rozbita. Z jednej strony byłam bardzo szczęśliwa, wiecie – pracuję, zarabiam, a moja niezależna i ambitna część duszy gdzieś się tam cieszy. Angelina, świeżo upieczona studentka, mama i była emigrantka wreszcie rozwija się tak jak powinna. Dostała umowę o pracę, dobrą posadę jak na początek kariery i kwitnące możliwości awansu. Wszystko oczywiście by było pięknie, z tym że…
Z tym, że gdzieś jest te Ale.
Moje Ale wynika z tego, że coś mi umyka. Powrót do pracy po urlopie macierzyńskim, głównie na tym początku, nie jest aż taki prosty. Wracasz do pracy gdy dzieciątko nadal jest małe i obawiasz się jak to będzie. Jak będą wyglądały Wasze dni, czy starczy Ci sił i ile jesteś w stanie zjeść kulek mocy Ani Lewandowskiej.
Gdzieś tam oczywiście napatacza się wyrzut, czy jestem matką wyrodną bo chcę/muszę wrócić do pracy – ten wyrzut jest z goła głupi, bo nie na tym bycie wyrodną matką przecież polega. Potem gdzieś pojawia się myśl, czy ten mały Bobek będzie wolał kogoś innego i czy to nadal ja będę tym numerem jeden (ok, rąbek miejsca zostawiamy dla el padre czyt. ojca).
Mówiąc krótko, my kobiety jesteśmy nieco pokręcone. Rozkminiamy wszelkie możliwe opcje, rozbijając na czynniki pierwsze, maglując za i przeciw i snując wizje które mogą ewentualnie nastąpić aż w pewnym momencie zastanawiamy się czy się przypadkiem nie przebranżować na wróżkę i dołączyć do teamu Wróżbity Macieja.
Pierwsze miesiące po powrocie do pracy – co pomogło mi przetrwać
Po tych trzech miesiącach uporczywej walki z samą sobą wreszcie mogę Wam uczciwie napisać, co mi pomogło.
Po pierwsze – myśl, że nie jestem uwiązana.
Starałam się psychicznie nastawić, że jeżeli naprawdę nie będę wyrabiała, praca będzie pochłaniała zbyt wielką część moich zasobów energii to ją po prostu zmienię. „Po prostu” oczywiście jest trudniejsze w praktyce, aczkolwiek jest to bardzo przydatna umiejętność szacunku wobec samego siebie. I nie mówię tu o rzucaniu roboty z samego faktu, że trzeba pracować, bo w każdej pracy trzeba się wykazać i włożyć wysiłek by mieć zapłacone za wykonaną robotę. Tylko jak ona ma wyglądać? Czy pocisnę na cały etat czy próbować znaleźć coś na połowę etatu? Albo sprawdzić się w tej pierwszej opcji i próbować negocjować warunki umowy? Czy wracam po pracy i mogę zająć się dzieckiem bez odbierania służbowych telefonów? Na ile i czy w ogóle mogę pozwolić sobie na nadgodziny? Z kim będzie Bobek? W tym wszystkim pomogła mi myśl, że okej – spróbuję – okej – sprawdzę się i okej – jeżeli będę uczciwie czuć, że cały etat lub ten rodzaj pracy jest ponad moje siły – to szukam czegoś innego.
I ktoś tu powie: „ta, szukaj czegoś nowego – jest ciężko, o zarobkach nie wspominając” i ten ktoś ma racje, nie jest to rzecz prosta. O wiele prościej jest utknąć w martwym punkcie, nie podejmując żadnych kroków.
Tu się różnimy, ja zostawiam sobie pole do popisu.
mini rada jak matka matce:
Próbuj!
Po drugie – spontaniczność, królowa podjętych decyzji
(stanowiących spory ułamek mojego życia). Zdecydowanie góruje i choć nie zawsze jest trafna to nad biegiem wydarzeń można w razie co pokombinować. Spontaniczność pomogła mi w zmniejszeniu liczby rozkmin, które jak dzikie potrafią zalewać umysł (patrz pierdyliard pytań akapit wyżej).
Analiza jest potrzebna by uniknąć jakichś tam błędów, ale… To na błędach się uczymy, prawda?
Wolę się sparzyć niż bez końca marzyć.
Choć kocham planować, mieć wszystko rozpisane i stawiać sobie ptaszki na liście, tak wzbogacanie dnia o spontaniczne akcje naprawdę poprawia nastrój! Aby nie dać się wbić w monotonny rytm, praca-dziecko-dom i matka zajechuska – lubię takie tchnięcie pt. „a dawaj idziemy/jedziemy”.
Ciach zimną wodą po japie, psik perfumem po włosach, srutututu spakowanie wszystkich niezbędnych manatków bobka, łubudubu – gonitwa by ubrać bobka i wyjść. Gdzieś z kimś, na szejka, na plac zabaw, pod blok czy do kawiarni z kącikiem dla bobków.
Albo na tajniaku nie mówiąc nic nikomu, wziąć wolne w pracy i pozwolić sobie na małe grzeszki. A bo co?
Po trzecie – dzień rodzinny, Nasz dzień.
Jest to taki dzień w tygodniu kiedy nie pracuję ja i nie pracuje Marcin i nasz syn, no fartnęło się młodemu, też nie pracuje. Mówiąc krótko mamy wolne i tego dnia nikt z nas się nigdzie nie spieszy. Wstajemy, powoli się ociagamy, boczymy w łóżku jak takie 3 ferdki kiepskie i gramy w kamier-papier-nożyce kto tym razem robi śniadanie. Potem gdzieś idziemy/jedziemy – na spacer, w trasę, gdziekolwiek. Bardzo lubię takie dni – dają mi one poczucie swobody, lekkości bytu.
I beztroski, za którą dorosłemu zdarzy się potęsknić.
Akurat w naszym przypadku tak się zdarzyło, że ostatnimi czasy tryb życia i pracy był nieco bardziej intensywny, ale mam nadzieję że uda nam się wypracować swoisty luz. Może i mały paradoks, ale by się wyluzować, trzeba pierw pozapierniczać.
Po czwarte – myśl o celu
Po co to robię, dlaczego i dla kogo pracuję. Choć czasami naprawdę ma się ochotę rzucić wszystko i załączyć tryb obiboka (sims mode on) to jednak cel uświęca środki.
Jest nam lżej, a stres o fundusze znacząco maleje – przy okazji rośnie ambicja, jak tu ogarnąć by żyło się lepiej, ahoj!
(polecam szukać kobiet-matek rozwijających swoje działalności lub spełniających się w pasjach, nie po to by pierdząc w stołek zazdrościć, tylko by zaobserwować jak do tego doszły – a jak zajdzie potrzeba, zapytać – czy było Ci trudno i jak to przełamałaś, ja tak robiłam od dłuższego czasu – bacznie obserwowałam szukając inspiracji)
Po piąte – bez robienia twixa,
czyli bez rzygania na siłę (pisząc kolokwialnym językiem). Najgorsze co robi sobie kobieta (sama sobie!), przykładowo ja się na tym też złapałam, to prawi sobie wyrzuty. A bo żeś jeszcze roboty nie znalazła, a bo na dziecko nie masz siły, a bo dupa jasiu pierdzi stasiu tzn. to na pewno matka pierdzi, bo to matce nic nie wychodzi.
Wiem, że z ust panikary może brzmieć to abstrakcyjnie – ale kurcze spokojnie. Tylko spokój w połączeniu z odpowiednią dawką humoru może nas uratować.
Macierzyństwo jest wyzwaniem. Połączenie życia zawodowego i macierzyństwa jest wyzwaniem. Połączenie życia zawodowego, uczuciowego i macierzyństwa jest wyzwaniem. Ale, jak to mawiają, nie od razu Rzym zbudowano i nie od razu paznokcie wyhodowano – wiecie, do tej niemalże dobrej długości – by się jasny gwint ten jeden upierdliwiec złamał. I ja też się tak czasem złamię, gdzieś tam po drodze glebę zaliczę czy nawet zapłaczę w poduszkę, bo jestem tylko człowiekiem.
Kobietką, która potrzebuje wsparcia.
Także po szóste – wsparcie
Mocna strona związku, przyjaźni, więzi rodzinnej. Mnie ono ratuje – miłe słowo, przytulenie, odciążenie – i nim staram się odwdzięczać.
Podsumowując, powrót do pracy po urlopie macierzyńskm był dla mnie po prostu emocjonujący. W połączeniu z przeprowadzką z UK, nowym miejscem pracy i zmianą trybu życia – to były gorące trzy miesiące. Ale… ostatecznie mogę sobie przyznać, daję radę! Staram się i próbuję.
Ty też próbuj, trzymam kciuki. 🙂
* planuję dodać post o moich sposobach na szukanie pracy z uwagi na ilość powtarzających się pytań! są chętni? 😉
Tak, są chętni! Też niedługo będę mamą szukającą pracy po macierzyńskim 🙂 tzn za rok hehe bo jestem jeszcze pregnant :p
Ja również chętna! Za niecaly rok ruszam na podbój rynku, obecnie sobie tego nie wyobrazam, ponieważ oboje będziemy musieli pracować a od rodzinki mieszkamy zbyt daleko. Z kim zostawiacie bobka? Czy moze się wymieniacie? ?