Jeden z tych tekstów naładowanych emocjonalnie. Coś pomiędzy: „nie kocham swojego dziecka”, „kiedy pokocham swoje dziecko” a „wreszcie jestem tu i teraz”.
Spis treści
- Wstęp
- Portret pamięciowy nr 1 – krytyczna wizja siebie
- Portret pamięciowy nr 2 – ocieplenie wizerunku
- Skąd takie myśli i dlaczego myślałam że jestem słaba
- Fotorelacja
Wstęp
Jestem mamą od 2,5 roku. To nie jest duży staż jeżeli chodzi o macierzyństwo, ale wystarczający by snuć na swój temat najróżniejsze wyobrażenia.
Nie wiem jak inne mamuśki, ale ja do swoich początków (mam na myśli zwłaszcza ten pierwszy rok życia dziecka) podchodziłam dosyć krytycznie.
I piszę ten tekst… tak jakoś mnie natchnęło, gdy przypadkiem trafiłam na swój filmik na instagramie (wrzucę poniżej). Zaczęłam się zastanawiać – czy rzeczywiście byłam aż tak słabą mamą jak o sobie myślałam?
Portret pamięciowy nr 1
Co widziałam gdy wspominałam swoje początki macierzyństwa (1)
Widzę bardzo włączoną dziewczynę próbującą za wszelką cenę udowodnić sobie że da radę. Co ranek czeszę włosy a na oczy nakładam maskarę. Nie skończę w dresie z przetłuszczonymi włosami, mówię sobie. Prowadzę zeszyt w którym notuję, jak pilna uczennica, kiedy młody zjadł, ile, o której się załatwił, a w kolejnej rubryce zaznaczam kąpiel. Przegryzam język gdy po raz kolejny muszę założyć mu przez główkę ubranko. Jest taki mały i delikatny.
Nie wiem co czuję.
Wydaje mi się że jest to siła przetrwania. Za wszelką cenę chcę, aby było dobrze. Aby jego sen był spokojny, aby waga była odpowiednia i aby nie naruszyć jego delikatności.
W tych pierwszych tygodniach w ogóle nie myślę o sobie (pomijając fakt, że próbuję zachować schludny wizerunek). Dopiero po jakimś czasie sobie przypominam
że jestem
mamą
ale i kobietą.
Jakąś taką zagubioną, trochę zmęczoną, ale przede wszystkim zdziwioną. Mocno zaczyna doskwierać mi izolacja i coraz gorzej czuję się w Wielkiej Brytanii. Czułam się źle, ale teraz jest fatalnie.
Coraz gorzej zaczynam czuć się sama ze sobą. Jestem w domu, ale nic nie osiągam. Teoretycznie mam czas, ale wcale go nie mam. Jest to czas mocno przerywany.
Nie byłam do tego przyzwyczajona. Jest czasem takie uczucie, że ciężko nam się do czegoś zebrać. I nagle gdy się zbierzemy, ktoś nam to przerywa. W tym wypadku płacz dziecka – a raczej sygnały, że mnie potrzebuje. Być może jest głodny, jest mu zbyt ciepło albo coś go uwiera, a polegać może tylko na mnie.
Nie byłam przyzwyczajona i do tego. Nie zdawałam sobie sprawy, że ktoś może na mnie aż tak polegać, być w pewnym sensie uzależniony ode mnie, a z racji tego że jestem mamą, to na mnie spoczywa swego rodzaju odpowiedzialność za te niewinne, ludzkie istnienie.
Musiałam się nauczyć nowego rytmu dnia, który nie oszukujmy się, ale nie zawsze mi się podobał. Brakowało w nim tej dawnej wolności, którą miałam. Tej swobody wyjścia. To było naprawdę trudne do przegryzienia, zwłaszcza dla takiego wolnego ptaka jak ja. Dla entuzjastki, dla szalonej duszy.
Musiałam trochę odpuścić.
I widzę siebie, która o te wszystkie rozterki i napotkane trudności zaczyna siebie obwiniać.
Czuję się słaba
jako matka
i jako kobieta.
Żarliwie dopatruje się w tym wszystkim miłości, jako ostatniej deski ratunku, czegoś co mnie uchroni przed tym okropnym osądem, ale nie czuję nic.
Staję z boku i obserwuję miłość ojca do syna. Patrzę jak się do niego uśmiecha, jak go przytula, jak go kocha tak bezwarunkowo.
Jak. Jak… Jak.
Skąd on to wziął. Dlaczego. Dlaczego ja nie. Krzyczę do siebie wewnętrznie zachowując na twarzy pogodny uśmiech, jednocześnie wrzucając na instagram zdjęcie otagowane #mojewszystko.
Kiedyś im powiem, że kolorowałam. Kiedyś się przyznam.
Obserwuję szczery uśmiech babci trzymającej na rękach swojego wnuka. Jest ona dużo pewniejsza w każdym swym ruchu i ma większe pokłady cierpliwości ode mnie. Zazdroszczę cholernie, zazdroszczę tak mocno i niezrozumiale, dlaczego mnie ktoś z tego oskubał. I powoli odpuszczam, ciesząc się że jest przynajmniej ktoś kto te pokłady miłości w sobie ma.
W tym momencie zaczynam uważać, że wszyscy dookoła są ode mnie lepsi.
Całe szczęście że są. Ja jestem za słaba.
Ja się nie nadaję.
Najwyraźniej.
Portret pamięciowy nr 2
Co widzę gdy wspominam początki swojego macierzyństwa (2)
Gdzieś mimo kilku zaliczonych upadków, frustracji tak toksycznie zalewającej organizm i łez, które czasem spłynęły po policzku zostawiając po sobie słony posmak żalu widzę dziewczynę. Młodą bo młodą, która jednak się stara. Z całych swoich sił. Dzielnie prasuje ubranka, wyparza butelki i nakłada krem na te delikatne ciałko. Bierze wdech, opuszcza swoją strefę komfortu i wstaje w nocy po raz kolejny. Wow, patrzę na nią, nawet specjalnie się nie wzdryga.
Widzę jak do niego mówi – dużo – bo po prostu dużo mówi, taka jej natura i taki sposób na radzenie sobie z emocjami. Rozmawia z nim o swoich uczuciach, często mu dziękuje za to że jest taki spokojny, ale i przeprasza za swoje zachowanie. Za te łzy i za ten smutek, który ogarnął jej duszę. Wie że to nie jego wina – jest cudownym dzieckiem, naprawdę. Po prostu w jej życiu nastąpiła kumulacja.
Wyniszczające poczucie wyobcowania w kraju. Pracodawca, który nie do końca jest wobec niej w porządku. Samotność i tęsknota za partnerem, który pracuje i wraca późno, no bo… Utrzymuje rodzinę. Widok zza okna, szary i jakiś taki brudny. Uczucie niespełnienia zawodowego, które jej doskwiera, bo jest młoda i nie zdążyła odkryć czego chce od życia, kim chce być.
Właściwie dopiero to odkrywa.
Szpila, niesamowicie ostra, wbijana przez bliską osobę, która notorycznie jej przypomina o tym, jak mało osiągnęła w życiu.
I ten werdykt, który wydała sama sobie, że jest kiepską mamą. Kiepską, wybrakowaną mamą, w której nie ma tego co powinno być, co mają inne matki – ją to jakimś cudem ominęło. Nie ma tego cholernego instynktu macierzyńskiego, który ponoć pojawia się na porodówce.
Na koniec kąpiel w gorącej wodzie. Chciałaby wszystko, chciałaby już, teraz, ostudzić te emocje, uciszyć ten dźwięk, bo jak tak dalej pójdzie to nie wytrzyma.
Widzę dziewczynę, która pęka kompletnie, płacząc do poduszki i czując ogromny ucisk w klatce piersiowej. Męczy się, dusi, zderza z myślami z którymi myślała że nigdy nie przyjdzie jej się zderzyć. Czuje że ją to wszystko przerosło.
Widzę i gdy ją wspominam, to jest mi jej cholernie żal, bo wiem że hasło: „daj sobie czas” jest na nic. To jest po prostu taki moment w życiu, z którym musiała się zderzyć.
I się zderzyła.
Oj mocno zarobiła w ryj.
Ale jakoś wstała.
Raz. Drugi. Trzeci.
Ogrom negatywnych uczuć być może przysłonił jej to co osiągała każdego dnia. Nie dostrzegła, że w tym wszystkim tak naprawdę daje rade. Serio. Daje sobie świetnie rade. Działa jak mocno naoliwiona maszyna. Wstaje. Tuli, przewija, usypia. Dba o dziecię, dba o siebie, dba o dom (jak może). Walczy o każdy uśmiech i usilnie, dzień w dzień, wypatruje na horyzoncie tej miłości.
Toż kobieto, Ty się dopiero uczysz, powiedziałabym sobie. Jak masz z marszu napisać ten życiowy egzamin na 5, skoro po pierwsze jesteś niewyspana, po drugie za każdym razem gdy zakuwasz to musisz przerwać i po trzecie, po drodze piszesz paręnaście innych kartkówek.
Nie da się tak. Przestań od siebie oczekiwać Bóg wie czego.
Powoli, krok po kroku, wdech po wdechu, uczyłam się jak ogarnąć tę dorosłość, która choć pełna możliwości, bywała poniekąd okrutna. Uczyłam się siebie w nowej wersji, w roli mamy.
Zaczęłam poznawać siebie na nowo i zrozumiałam, że tego małego człowieka, którym się opiekuje, również muszę poznać, na swój sposób. Dać sobie czas na tę przyjaźń, która w moim przypadku nie pojawiła się zaraz po porodzie. Że musimy dać się sobie odkryć. Nie u każdego przychodzi to z dnia na dzień.
Spokój zaczął mnie powoli otwierać.
***
Pierwszy wizerunek przedstawia jedynie negatywne spojrzenie względem samej siebie. I to trochę smutne, bo ten wizerunek nieco się we mnie uchował. Dopiero przeglądając zdjęcia, czytając pamiętnik (w tym również tego bloga) i wsłuchując się w opowieści Marcina, to jak on mnie widział, jak dostrzegał tę walkę, starania, ale i problemy które nieco mnie przerastały. To że widział we mnie ogromne pokłady matczynej miłości, na które być może się zamknęłam, to chyba pozwoliło mi stworzyć drugi wizerunek. Nie sielankowy, nadal bez sztucznie nałożonych filtrów na szereg słabości, jednak zdecydowanie dużo cieplejszy.
Ten drugi portret pamięciowy nie przekreśla tego pierwszego. To nadal ta sama dziewczyna, kobieta która jest zagubiona.
Pozwólmy jednak być jej silniejszą niż jej się wydaje, bo była.
Bo jestem.
Tu i teraz.
Skąd takie myśli i dlaczego myślałam że jestem słaba?
Jak już wspomniałam gdzieś wyżej – nastąpiła w moim życiu kumulacja. Seria niefortunnych zdarzeń i kompletnie nowa rola w życiu do odegrania. Bez gotowych scenariuszy, bez spojlerów, bez hamulców.
Poza tym, nie oszukujmy się, dorosłość bywa trudna.
Bycie mamą jest momentami cholernie trudne. Jest to przede wszystkim ogromna nauka dla samej siebie, multum zachowań do przepracowania. Cierpliwość, wyrozumiałość, umiejętność słuchania.
Czasami trzeba z czegoś zrezygnować, czasami trzeba zmniejszyć oczekiwania, a czasami pozbyć się ich kompletnie.
Nauczyć się na nowo oddychać. Łapać chwile. Planować dzień lub pozwolić nie zaplanować go sobie wcale.
Jeny – jakie to wszystko było dla mnie nowe.
Jakby ktoś rzucił pod moje nogi wielgachną książkę, materiał do przerobienia, z pojęciami których kompletnie nie rozumiałam. A te niezrozumienie traktowałam jako swoją słabość.
Dopiero po jakimś czasie nauczyłam się czytać.
***
Napisałam ten tekst z czystej potrzeby serca. Już niebawem (w drugiej połowie listopada) zostanę mamą po raz drugi. Tak naprawdę to nie wiem z czym przyjdzie mi się mierzyć. Każda ciąża jest inna, każde dziecko jest inne, jak i ja tego dnia będę zupełnie inną kobietą niż byłam 2 lata temu, niż jestem obecnie. Chcę jednak zachować dla siebie ten tekst, który publikuję również Wam, aby nabrał on pewnej mocy.
Że te słabości są. Że pewnie będą.
Ale żebym więcej już nie wątpiła w swoje możliwości i w swoją siłę.
Wam też jej życzę.
Buziaki,
Angie
mała fotorelacja na koniec
psst. dziękuję Wam za uwagę, mam nadzieję że komuś przydał/przyda się ten tekst